W Polsce jadalna jest ponad jedna trzecia roślin. A najłatwiej je spotkać wcale nie na łące czy w lesie, ale na placach budowy, gdzie jest świeżo wzruszona ziemia – mówi w rozmowie z Gazetą Wyborczą dr Łukasz Łuczaj, etnobotanik, który próbował żywić się tylko tym, co wyrosło na jego prywatnym polu.
Studiując biologię, na „botanice praktycznej” zafascynował się dziko rosnącymi roślinach jadalnymi, ale tez leczniczymi, użytkowanymi kosmetycznie. Kiedy Łukasz Łuczaj kończył doktorat na UW, zamarzył, by się uniezależnić od tego, co oferuje przemysł żywnościowy, wyrwać się z tych trybów.
W 1995 r. dostał nagrodę Fundacji na rzecz Nauki Polskiej dla młodych zdolnych doktorantów. Zdradza, że było to 10 tys. zł, “suma na tamte czasy naprawdę duża”. Obronił doktorat, porzucił pracę i kupił 17 hektarów pola koło Krosna.
– Zamieszkałem jako rolnik na tej mojej ziemi. Żywiłem się tym, co tam rosło, oraz owadami, innymi drobnymi zwierzętami itp – mówi w rozmowie z GW. Przyznaje, że nie udało mu się w stu procentach uniezależnić od przemysłowej produkcji żywności, ale dużo się dowiedział o dzikich roślinach.
Naukowiec podkreśla, że wielu Polaków boi się dzikich warzyw, a ten lęk bierze się z niewiedzy. Jako przykład podaje gwiazdnicę pospolitą – jednoroczny chwast, który rośnie przy murach miejskich i która w wielu krajach jest powszechnie jedzona.
Dodaje, że mamy wiele gatunków jadalnych, o których nie wiemy, że są jadalne. Jak opisuje, “kiedyś w Warszawie szedłem od placu Wilsona w kierunku Lasu Bielańskiego i na drzewach widziałem tyle żółciaka siarkowego, że można go było wiadrami zbierać”. Tłumaczy, że to jest jadalna huba, ostatnio coraz modniejsza.
Dr Łuczaj podpowiada, że jeśli można jeszcze szczaw, mniszek, babkę, żywokosty. Twierdzi, że po ugotowaniu są naprawdę smaczne i wartościowe. Jest jeszcze pokrzywa, komosa biała, podagrycznik, barszcz zwyczajny.
Zobacz pełną treść (!!!) książki dr-a Łuczaja: DZIKIE ROŚLINY JADALNE POLSKI
Etnobotanik przyznaje, że jadł także…śmiertelnie trujący tojad. Jak opisuje, “w średniowieczu, kiedy chciano kogoś otruć, to robiono to za pomocą tojadu, to była najpewniejsza metoda”. Dodaje, że najbardziej trująca jest bulwa, ale liście też trują.
“Zjadłem taką ilość tojadu, który w stanie surowym wystarcza do uśmiercenia tysiąca osób. Ale ja go ugotowałem” – czytamy w wywiadzie. Dr Łuczaj mówi, że bardzo zaczerwieniła mu się twarz, bo tojad bardzo rozgrzewa. Opowiada, że w Chinach w niektórych wsiach organizuje się „tojad party”. Najpierw cały dzień ktoś gotuje tojad, potem zaprasza się całą wieś na poczęstunek.
Mówi, że pierwszym objawem zatrucia jest drętwienie policzków i jest to oznaka zbliżającej się śmierci. dlatego najgorszym żartem podczas “tojad party” jest powiedzieć: “coś mnie mrowi na twarzy”.
Więcej: www.wyborcza.pl
Dodaj komentarz